piątek, 25 listopada 2016

Rozdział 14

Scared of my own image,  
scared of my own immaturity, 
Scared of my own ceiling,  
scared I’ll die of uncertainty.


    Obudziłam się z świetnym nastrojem, co było dość dziwne jak na osobę w mojej sytuacji. Bez zastanowienia się, wstałam i pomaszerowałam do łazienki aby wziąć szybki, letni prysznic. Po wykąpaniu się wróciłam do pokoju, wzięłam tabletki przeciwbólowe i otworzyłam szafę, w poszukiwaniu czegoś ładnego. Tak, dziwne, wiem. Ale był to taki ładny dzień, że po prostu nie mogłam się powstrzymać, aby założyć coś innego niż standardowe czarne rurki. Miałam ochotę na coś wesołego, dlatego też uśmiechnęłam się, gdy dopatrzyłam się starej, białej sunkienki wiszącej na wieszaku pośród ciemnych żakietów, sweterków i tym podobne. Stara, ponieważ miałam ją już dobre półtorej roku jednak założyłam ją tylko na przyjęcie zaręczynowe mojego brata Jonathana i, jego już narzeczonej, Joselyn. 
    Jonathan mieszka teraz z nią w Chicago, gdzie kończy studia z architektury nowoczesnej. Poznał ją dwa lata temu, na drugim roku studiów. Nie powiem, piękna z nich para. Pan i Pani idealni. Pasują do siebie jak mało kto, i to dobrze bo życzę mu jak najlepiej. Jace jest jedną z tych osób, które zasługują na najlepsze. Ma prawdziwie czyste serce, co nie jest już często spotykane w dwudziestym pierwszym roku. Dla wszystkich chce jak najlepiej. Pamiętam, że miał wielkie wyrzuty sumienia gdy się wyprowadził do Chicago. 
    Ubrałam na siebie sukienkę i podeszłam do lustra. Wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nie moje rany na nadgarstku. Ugh.. Trzeba to czymś zakryć. Poszperałam jeszcze trochę w szafie i znalazłam jeansową koszulę, która akurat nadawała się na zakrycie. Koszula była z cienkiego materiału, więc nie powinno mi być za gorąco. Można sobie to wyobrazić tak. Mało to "rockowe" lub "emo", ale taki miałam kaprys i tyle. 
    Związałam wysoko włosy, podkreśliłam oczy tuszem do rzęs i wypełniłam brwi. Znalazłam nawet pomadkę która się nadała, aby wykończyć mój dzisiejszy look. 
    Zadowolona z mojego wyglądu, spojrzałam na zegarek. Było jeszcze dość wcześnie, dochodziła jedenasta. Zostało mi jeszcze trochę pieniędzy, więc stwierdziłam, że zjem na mieście. W domu i tak nic do jedzenia nie ma. Przerzuciłam potrzebne mi rzeczy do brącowej torebki i wyszłam szybko z mieszkania. Od jakiegoś czasu ojciec nie zwracał na mnie uwagi, co mnie wcale nie przeszkadzało. Tylko 46 dni do mojej pełnoletności, w końcu będę wolna. Wyjadę stąd i nie wrócę. 
    Na dworze było tak przyjemnie, że postanowiłam się przejść przynajmniej jeden przystanek autobusowy. Za daleko było jednak do samego centrum aby iść na piechotę i się nie spocić jak świnia. 
    Postanowiłam zadzwonić do brata, miejąc nadzieję, że ma chwilę czasu aby pogadać. Wybrałam więc numer i czekałam, aż odbierze. 
    - Evelyn, jak dobrze, że dzwonisz. Właśnie miałem zrobić to samo. - po drugiej stronie zabrzmiał tak dobrze mi znany głos Jonathana.
    - Hej, też się cieszę, że cię słyszę. - uśmiechnęłam się. - Opowiadaj, co u ciebie? 
    - Wszystko w porządku, tak, w porządku - wydawał się trochę zalatany - słuchaj, mam pytanko. Chciałabyś przyjechać do nas na parę dni? W końcu masz wakacje, a dawno się nie widzieliśmy. Jose by się ucieszyła, miałaby z kim chodzić na zakupy itp, no wiesz, babskie sprawy - zaśmiał się. - wiesz, że tego nie ogarniam. Wcale was nie rozumiem, eh, kobiety. No, ale co powiesz? - zaśmiałam się, bo Jace gadał jak najęty. Ogólnie to super by było gdybym do nich pojechała na parę dni, odpoczęłabym od tego miasta, od ojca. 
    - Fajnie by było, ale nie mam na podróż. Przykro mi.. 
    - Ale to zamówię ci bilet na samolot i przylecisz.
    - To strasznie drogie! Nie ma mowy. Popytam się, może ktoś będzie na tyle miły aby mnie zawieźć i dam ci znać. Ale nie ma mowy o żadnych samolotach! Nie będę leciała kupą złomu. Jeszcze spadnie i będzi drugie 9/11. Nie i tyle. 
    - Hahah, okej, ale i tak tutaj przyjedziesz. Mogę ci to zagwarantować. 
    - Zobaczymy. - uśmiechnęłam się.
    - Eve, muszę kończyć, ale jeszcze się odezwę. Jutro lub pojutrze, dobrze? Kocham Cię siostrzyczko. Pa.
    - Też kocham, pa, pozdrów Joselyn ode mnie. Buziaki. - rozłączyłam się. 
    Bardzo się ucieszyłam na jego propozycję. Nie mogłam się doczekać, by znów zobaczyć mojego brata. Tylko jeden problem... Muszę iść do Andy'iego i zapytać się, czy nie miałby nic przeciwko, aby pojechać ze mną do Chicago. To prawie 500 kilometrów w jedną drogę. Więc gdyby się zgodził, musiałby zostać na noc i następnego dnia wrócić, zaś po paru dniach tak samo. Raczej marne szanse, aby się zgodził, ale warto spróbować. 
    W międzyczasie dojechałam autobusem do centrum miasta. Dawno nie było mnie w "Delicious", kawiarence mamy Louisa, więc udałam się w jej stronę. Po drodze zapaliłam papierosa i byłam już na miejscu. Kawiarenka była otwarta, a piękna pogoda zachęcała ludzi aby wstępili na kawę mrożoną, bądź milkshakea. 
    - Ah, Evelyn, miło cię widzieć! - uśmiechnęła się na mój widok. - Co cię tutaj sprowadza?
    - Jest taka ładna pogoda, że aż zamarzyłam sobie o Pani naleśnikach z jagodami na śniadanie.
    - Trochę już późno na śniadanie, ale niech ci będzie. - uśmiechnęła się ciepło i zabrała się za robienie naleśników. 
    Po zjedzeniu przepysznych naleśników wpadłam na wyśmienity pomysł i wzięłam dwa naleśniki na wynos dla Andy'iego. Trzeba będzie się jakoś podlizać, trochę go podopieszczać, to może się zgodzi. Było zbyt daleko, aby iść na piechotę, więc wsiadłam do autobusu i po niecałym kwadransie stałam pod jego drzwiami. 
    Po dwukrotnym zapukaniu otworzył mi zaspany Andy. Dzwine, że usłyszał pukanie. 
    - Dzieńńń Doberek! - wyszczerzyłam zęby. - Przyniosłam ci śniadankoo. - podniosłam zapakowane naleśniki pod jego nos. Ten jednak dziwnie się na mnie patrzał. - Heloł? - też się dziwnie na niego spojrzałam. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. 
   - Oooh! Eve! To ty! Jezu, nie poznałem cię bez tych kresek nad oczami i w ogóle. - gestykulował rękoma. - Jesteś aniołem, Eve. Dzięki... Zaraz, zaraz.. - posłał mi podejrzliwe spojrzenie. - czego chcesz? 
    - Ja?! Nic! Boże, ratuj! To ja próbuję być tu miła, przynoszę ci śniadanie w podziękowaniach za twoją troskę a ty myślisz, że czegoś od ciebie w zamian chcę?! - wybuchłam oburzona. - Zgadłeś. 
    Andy zaczął się ze mnie śmiać, więc wyminęłam go i weszłam do środka. Jego rodziców widocznie nie było w domu. Położyłam naleśniki na blat w kuchni i usiadłam sobie na krześle przy małym stole w kuchni. Andy doszedł do siebie i wszedł za mną do pomieszczenia. Dopiero teraz zauważyłam, że nie ma na sobie koszulki, co mnie trochę skrępowało. Odwróciłam więc wzrok. Chłopak podszedł do blatu gdzie zostawiłam naleśniki. Otworzył pudełko i gdy zobaczył naleśniki zawył ze szczęscia. Zaśmiałam się. 
    - Dzięki Eve. - uśmiechnął się do mnie. - Więc, jaka to sprawa? - podniósł jedną brew z zaciekawienia. 
    - Może najpierw zjesz? 
    - Nie no, mów. - nałożył sobie jeszcze ciepłe naleśniki na talerz i poszedł do stołu, a ja za nim jak pies. Zaczął spokojnie jeść. - Mmm! Są pyszne! Skąd je masz?
    - Mama Louisa ma kawiarenkę. Sama poszłam tam zjeść śniadanie i pomyślałam o tobie. - zaczęłam się troszeczkę podlizywać. Do tego trzeba podejść z umiarem. 
    - Szerio, szą pysszne! 
    - Z pęłną buzią się nie je, a więc jedz, i słuchaj.. Mój brat dzisiaj do mnie zadzwonił. Zaproponował mi poby..
    - Nie wiedziałem, że masz brata. - wtrącił się
    - Ugh, jedz, delektuj się naleśnikami i nic nie mów, bo sobię pójdę. - powiedziałam z udawanym fochem ponieważ mi przerwał. Kiwnął tylko głową na znak, że zrozumiał. 
    - Tak więc, zaproponował mi kilkudniowy pobyt u nich. To znaczy, u niego i jego narzeczonej. Pobierają się w marcu. I naprawdę, naprawdę chciałabym do niego jechać, ale jest jeden problem. Nie mam pieniędzy na podróż.. A nie chcę aby to on zapłacił, bo jest za drogo. Tak więc pomyślałam, że gdybym dała ci na paliwo... to mógłbyś mnie może zawieźć? Bo na tyle akurat mam. - Andy właśnie skończył jeść naleśniki. Rany, jakie on ma tempo.. 
    - Jasne, nie ma problemu. Gdzie to? 
    - ... Chicago..? - przybrałam skwaszoną minę gdy wypowiedziałam nazwę miejscowości. Pewnie wiedział, że to spory kawał. Andy milczał przez chwilę. 
    - Wiesz... Masz szczęście, że mnie masz. Janse, podwiozę cię, ale nie chcę widzieć żadnych pieniędzy na paliwo czy coś tam, zgoda? - chciałam zaprotestować, ale coś mi podpowiadało, że i tak nic nie wskóram więc tylko przytaknęłam i rzuciłam mi się na szyję z wdzięczności. Naprawde miałam szczęście, że go mam. Jako przyjaciela.


______
________________________
_________________________________

Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale tak, to już kolejny rozdział. Coś mnie wena złapała i miejmy nadzieję, że już nie opuści :) 

Dajcie znać, co o tym sądzicie xoxo
Vicky